W ciekawym eseju „Exit Right” Gabriela Winanta („Dissent”, 8 listopada, 2024) pojawia się fraza podręcznikowa. USA wraz z całym późnokapitalistycznym Zachodem ulegają dezintegracji w wyniku czterech megakryzysów. Po pierwsze — mamy kryzys postkolonialny i wciąż od nowa wybuchające lokalne wojny postimperialistyczne. Po drugie — kryzys postindustrialny, czyli pauperyzację klasy pracującej w krajach zachodniego centrum. Po trzecie — kryzys klimatyczny.
I oczywiście po czwarte — obserwujemy powstanie „…zachłannej, drapieżnej, pogrążającej się w rosnącym obłędzie klasy miliarderów…”.
Plutokracja?
Hipoteza czwarta z pozoru jest spójna, w istocie jednak obciążona deficytem koherencji, a ta niekoherencja odzwierciedla pełną sprzeczności współczesną rzeczywistość społeczno-polityczną.
Najkrócej: oligarchię maluje się z jednej strony jako klasę wszechwładną, niekontrolowaną przez społeczeństwo i państwo, a przy tym zaprogramowaną na mefistofeliczne knowania w celu przejęcia feudalnej władzy nad światem. Wizja takiej plutokracji — monolitycznej, perfekcyjnie zmobilizowanej i zdyscyplinowanej przez klasowy interes oraz klasową superświadomość kłóci się jednak z wizją, w której „bilionerów” przedstawia się jednocześnie jako zgniłych spaślaków, tonących w rzymskiej dekadencji i ogłupionych szaleństwem, jakie narasta w pałacach należących do „jednego procenta”.
Co znaczące, a zarazem umykające większości komentatorów, mit absolutnej suwerenności zachodnich oligarchów został ostatnio sfalsyfikowany przez migawki z inauguracji Trumpa.
Gdyby „bilionerzy” byli faktycznie udzielnymi magnatami, nie stawiliby się karnie na mszy koronacyjnej. Tymczasem pojawili się tam, by złożyć symboliczny hołd lenny faktycznemu suwerenowi, jakim wciąż pozostaje kapitalistyczne państwo. Ono — owszem — tuczy posłuszną magnaterię, rozdaje faworytom odpusty, tłuste prebendy i lukratywne koncesje. Ale — wbrew defetystycznej mitologii lewicowej — wciąż dysponuje narzędziami, by boleśnie karać, a nawet niszczyć nieposłusznych magnatów. I właśnie tego karzącego lub mściwego państwa boją się dzisiaj Zuckerberg z Bezosem. Dlatego publicznie całują łapska Trumpa, szukając zarazem okazji do wywęszenia kolejnych trufli, jakie „nalana sadłem” administracja może sprezentować lennikom w zamian za ich uległość.
W tym kontekście rzeczywiście pouczające będą kolejne odpały i losy Elona Muska
Jest to nuworysz, który wydał 220 milionów dolarów, by kupić miejsce przy stole nowego Ludwika Bonaparte — ale błazenada i buta nuworysza nie podobają się starym wiarusom (Steve Bannon już jątrzy przeciw Muskowi).
Jednocześnie, moim zdaniem lewica powinna być zła na siebie za to, że skupia się na Musku i jego błazenadzie, zamiast uważnie skanować morfologię nowej administracji. Analiza personalna szczytów nowej administracji Trump’a może podnosić na duchu. Bo jak mógłby powiedzieć marksista — „skład organiczny” nowej ekipy jest składem zasadniczych sprzeczności. Element populistyczny (głos kapitału „zmiennego”), personifikowany przez J. D. Vance’a, kłóci się z elementem plutokratycznym, którego uosobieniem jest Musk (głos kapitału „stałego”). Bo populistyczne obietnice, a nawet „dobre” intencje, które chcą plastrami ochłapów wykarmić stabilne poparcie mas ludowych dla trumpizmu, stoją w sprzeczności z motywacją oligarchiczną, która przy pomocy planowanego zaciskania pasa chce z jednej strony wydusić z klasy pracującej jeszcze więcej wartości dodatkowej (więcej zysku i renty od wyciśniętego kapitału), a z drugiej liczy, że odgórnie wdrożone ubóstwo pogrąży masy w depresji i apatii (redukując ryzyko radykalnych ruchów antyoligarchicznych).
Czy zatem pod panowaniem „nalanej sadłem głowy” (Marks tak nazywał Bonapartego) pojawi się pałacowy „beef” — „bójka SA-manów” — a w rezultacie nuworysz Musk dostanie po łapach?
Jako kontarianin hazardzista postawiłbym parę rubli na odpowiedź twierdzącą. Mimo całej bezkarności oligarchia amerykańska ma wszak rosnąco złą prasę i żadnych chęci, by złożyć ludowi atrakcyjną ekonomicznie ofertę przekupstwa (choćby ochłapami) w zamian za przedłużoną nietykalność.
A więc oligarchia czy lud?
Wbrew dominującym mniemaniom — w amerykańskim Rzymie wciąż ostatecznie decyduje populus, a nie plutokraci. Fakt, że (jak trafnie twierdzili Marks z Engelsem) „dominujące myśli są myślami klasy panującej” — nie zmienia faktu, że lud, choć manipulowany psychopolitycznie przez rządzących, choć wychowany w duchu spolegliwości, która utrudnia podniesienie ręki na bogaczy — wcale nie został zastraszony przez klasę panującą. Plebs nie tyle boi się władzy, ile nie umie sobie wyobrazić śmiałego zamachu na władzę. W USA bogatym po prostu się „tego nie robi” (ponieważ dominującymi myślami wciąż jeszcze są myśli właścicieli środków produkcji i pracodawców). Ale jednocześnie rośnie pauperyzacja ludu przy rosnącym bezwstydzie najbardziej rozzuchwalonych plutokratów. W takiej sytuacji na horyzoncie siłą rzeczy pojawiają się chmury, które znamy z historii.
W podzielonym społeczeństwie amerykańskim Trump nie dysponuje poparciem na tyle dużym, by mieć gwarancję szerokiej tolerancji społecznej dla niespełnionych obietnic oraz ekscesów własnej ekipy (zwłaszcza ekscesy miliarderów mogą być obciążające). W takim pejzażu społecznym nowa administracja ma zbyt wąskie pole manewru, by sobie szampańsko lawirować między strukturalnymi sprzecznościami i prowadzić politykę skutecznie widowiskową. A bez widowiskowych sukcesów poparcie będzie maleć. Już teraz zresztą, na inauguracyjnym progu, jest bodaj mniejsze od poparcia dla administracji Bidena w 2020 roku.
Czy zadziała katalizator rewolucji?
W 1788 roku Emmanuel-Joseph Sieyès opublikował słynny „Esej o przywilejach”. Był to ostry pamflet na rozwydrzoną arystokrację, który zyskał ogromną popularność i w dużym stopniu rozpalił nastroje rewolucyjne. Główne tezy pamfletu pokrywają się z dzisiejszą narracją antyoligarchiczną.
Czy zatem jesteśmy w przededniu kolejnej rewolucji? Nie, ale moim zdaniem klimat społeczny wokół oligarchii będzie coraz bardziej przypominał atmosferę, w której niegdyś mógł powstać tekst Sieyèsa. W najbliższym czasie podobne narracje będą się mnożyć, co popsuje ucztę trumpistom i prawdopodobnie utrudni im skuteczną konsolidację władzy – zwłaszcza, że nic nie wskazuje, by oligarchia dobrowolnie poszła po koncyliacyjny rozum do głowy – odruch pasożytniczy jest ewidentnie silniejszy od rozumu.
Kiedyś w podobnym okresie, w latach 50. XIX wieku, czyli w czasach 18 brumaire’a — Melville twierdził, że każdy kolejny Bonaparte będzie cezarem na glinianych nogach. Ja sądzę, że dzisiaj grzęźniemy w podobnej glinie, a miliarderski Gilded Age ma ośmiornicze łapska z gliny. Równie niestablina, bezładna, nadpobudliwa, a zarazem rozłożona bezwładnością — jest jednak cała masa ludowa, w tym jej antyoligarchiczna „awangarda”.
Na kolejną Komunę Paryską możemy więc czekać przez kolejne dekady. A kiedy kolejna Komuna wreszcie wykluje się po długim okresie prenatalnym, może szybko przegrać – tak jak przegrała „wtedy”.
W tej całej glinie nic jednak nie jest przesądzone, ani zaszpuntowane na amen — bo glina to nie żelazobeton. Czeka nas zatem życie w ciekawych czasach, pośród rozsypek i wylewów, wśród zaskakujących rozpadów i równie nieoczekiwanych reintegracji. Nie będą to czasy samych przekleństw i plag, pojawią się także ożywcze niespodzianki. Lewica będzie miała kolejne szanse, by twórczo i ostro rzeźbić w potopie tej gliny. Dziś mówię wam aż tyle ku pokrzepieniu serc bowiem walka trwa!