Nie lekceważę faszystowskich motywacji i tropów w imaginarium współczesnej prawicy, ale dziś szukałbym bardziej precyzyjnych i mniej ogranych określeń niż „faszysta” — np. w odniesieniu do Trumpa.
jak i czy definiować faszyzm ?
Z odruchowym aplikowaniem pojęcia faszyzmu mam wiele kłopotów, a jeden z nich byłby następujący. Bez względu na lokalne różnice, faszyzm wszędzie oznaczał para/militarną mobilizację i musztrę całego społeczeństwa przy pomocy dyscyplinarnych, autorytarnych, a często totalitarnych instytucji państwowych (fabryka, bojówka, korporacja, partia, koszary). Dlatego po agresji na Ukrainę putinowska Rosja już jest państwem i społeczeństwem ewidentnie faszystowskim, a USA pod rządami Trumpa — jeszcze nie (co nie znaczy, że się takim nie staną).
Jak zatem diagnozować dziś Stany Zjednoczone? Można szukać wielu określeń, najlepiej zaś byłoby wymyślić coś nowego. Póki jednak nie pojawi się podaż celnych neologizmów, proponowałbym odkurzenie inwektywy klasycznie kąśliwej.
dźwięczny anglicyzm
Pod koniec XIX wieku do słownika politologiczno-publicystycznego wszedł dźwięczny anglicyzm: „jingoizm”. Pierwotnie fraza wykrzyknikowa „by Jingo!” była odpowiednikiem polskiego „na Boga!” lub „do kroćset!” — ale podczas zmagań Wielkiej Brytanii z Rosją o cieśniny tureckie (koniec lat 70. XIX w.) weszła do repertuaru brytyjskich nacjonalistów. W angielskich pubach skandowano wówczas przyśpiewki w stylu: „Klnę się na Boga, że damy wam popalić z kartaczy”, zaś „Jingo” stało się satyrycznym imieniem znaczącym, kryptonimem ujadającego psa wojny. W XX wieku jingoizm oznaczał już imperialną tromtadrację, bezwiednie błazeńskie pobrzękiwanie szablami pod dyktando ksenofobii, szowinizmu i nacjonalizmu.
Co ciekawe, rzeczownik „Jingo” był niegdyś synonimem „Jezusa”, a zarazem zaklęciem używanym przez iluzjonistów i prestidigitatorów (czymś w rodzaju „abrakadabra”). W tym kontekście jingoizm wydaje się poręcznym archaizmem, który z jednej strony odnosi się do figury demagoga perorującego z ambony w duchu zapalczywie kazalniczym, a z drugiej do wiecowego kuglarza, który bawi, tumani i przestrasza masy w stylu jarmarczno-cyrkowym.
Trump kuglujący groźbami aneksji Grenlandii, Kanału Panamskiego, a nawet Kanady — jawi się jako podręcznikowy jingoista. Tam jednak, gdzie pojawiają się fantazje o przekształceniu Gazy w amerykańską Generalną Gubernię — prawicowa chaplinada przestaje bawić, a pomarańczowa z błazeńskiej złości skórka od banana zaczyna brunatnieć.
groteskowe, ponure procesy każą stawiać pytanie o przyszłość
Czy amerykańscy konsumenci pozwolą przekształcić się (jak powiedziałby Jünger) w „robotników” skoszarowanych – nie tyle fizycznie, ile mentalnie, przez postmodernistyczną „totalną mobilizację”?
W Rosji dokładnie taka operacja udała się Putinowi. Ale Rosja jednak nie była liberalną demokracją z dwustuletnim curriculum vitae. Być może więc lepsza byłaby analogia z thatcherowską Wielką Brytanią, w której masy dały się wpuścić skrajnej prawicy w maliny wojenki o Malwiny. Trump mógłby nakręcić remake tej historii, ale na nowomilenijnych sterydach — a w ramach tej rekonstrukcji jakieś dzisiejsze Falklandy mogłyby stać się zarzewiem globalnej bałkanizacji polityki międzynarodowej, podpalanej z premedytacją przez prawicowych klownów: tyleż karykaturalnych, co realnie morderczych i śmiertelnie niebezpiecznych. Dziś Netanjahu to bez wątpienia taki klown, „mały cezar” współczesnego jingoizmu.
USA mają jednak w pamięci mięśniowej Wietnam, Irak i Afganistan
Współczesna próba triggerowania społeczeństwa propagandą wojenną może wywołać silny opór społeczny. W tym przypadku „pacyfizm” byłby spoiwem opozycyjnym, porównywalnym do spoiwa, jakie produkowała progresywna polityka tożsamości w latach 2016–2020. Zamykając ten artykuł w duchu ostrożnego optymizmu, prognozowałbym zatem porażkę trumpistowskio-maskinistycznego jingoizmu. Stany Zjednoczone są krajem zbyt spolaryzowanym społecznie oraz ideologicznie, by zjednoczyć się wokół flagi na rozkaz pajaców, którzy nawet dla własnych zwolenników bywają głównie pajacami służącymi do epatowania progresywnej burżuazji…
Z drugiej strony USA są poważnie chore, przeżarte wyjątkowo trującym konserwatyzmem i reakcyjnym resentymentem, a taki kompost tworzy podglebie wyjątkowo niestabilne. Katastrofalne zapaści i eksplozje są więc również możliwe.
Lewica w tej sytuacji nie powinna lekceważyć sytuacji, ale nie może też jej demonizować, siać histerii oraz paniki. Sama zimna krew oczywiście nie wystarczy, by opanować sytuację, niemniej w pierwszym rzędzie trzeba panować nad sobą. Czego sobie i wam życzę w tym immersyjnym, pożerającym nas kabarecie.
(fotografia autorstwa Tyler Merbler, z wydarzeń pod waszyngtońskim Kapitolem 2021-01-06)