Słynne już (a raczej niesławne) słowa Tuska o „rewolucji obyczajowej”, która rzekomo miała miejsce w Polsce i wywołała reakcję w postaci triumfującego populizmu prawicowego — mają podprogową funkcję. Chodzi o to, by ciągle powtarzać społeczeństwu, że jesteśmy niegotowi na „rewolucję”, a powtarzalność tę stale przekształcać w pretekst, który będzie usprawiedliwiał systemowe zaniechania (aparatów partyjnych, państwa) we wprowadzaniu do Polski zachodnich standardów (obyczajowych, politycznych).
Pojawiają się dwie sprzeczności.
Po pierwsze, skoro społeczeństwo było nieprzygotowane do „rewolucji”, to jakim sposobem w ogóle do niej doszło?
Po drugie, skoro Polacy nie chcą „postępu”, to politycy Platformy nie będą o ten „postęp” walczyć.
Okej. Dlaczego jednak zalecają samym sobie, oraz Polakom, walkę o liberalną demokrację, skoro Polacy demokracji też nie chcą (bo gdyby chcieli, to wybory wygrywałaby PO zamiast PiS)?
Psychologia rządząca tymi sprzecznościami jest banalna.
W centrum konserwatywno-liberalnej dyspozytorni siedzi zastarzały zabobon, sterujący (jak religijny karzeł kukłą rzekomej Realpolitik) osobniczymi psychikami prominentów partyjnych (Tuska, Sikorskiego) oraz mentalnością znacznej części twardego elektoratu. W układzie tym wytwarza się sprzężenie zwrotne. Aparat projektuje swoje przesądy na elektorat, a ten drugi — „wychowany” przez zabobonne przekazy dnia — wtórnie utwierdza chadecką klasę polityczną w jej przesądności („Polska niegotowa na postęp”). Koło się zamyka.
Jaka jest główna funkcja błędnego koła?
Czemu obiektywnie służą antyrozwojowe zabobony, poza utwierdzaniem subiektywnych mniemań w głowach zasiedziałych aktorów społeczno-politycznych?
W ramach nowoczesności rozwój oznacza upodmiotowienie tych grup, którym dotychczas podmiotowości odmawiano. Upodmiotowieniu z kolei towarzyszy uznanie socjalne, ekonomiczne i polityczne. Grupy dotychczas wyzyskiwane i dyskryminowane zyskują np. prawo do edukacji, do wynagrodzenia, do głosowania…
Tu jednak pojawia się problem opisany przez Marksa.
W ramach kapitalizmu rozwój możliwy jest tylko dzięki tzw. wartości dodatkowej, czyli pracy, jaka nie może zyskać uznania, tzn. być odpowiednio doceniona (np. wynagrodzona). Im większe bowiem byłoby wynagrodzenie pracujących, tym mniejszy zysk pracodawców, a przez to mniejsza nadwyżka kapitału, inwestowana następnie w dalszy rozwój struktury wytwórczej.
Kapitalizm rozwija się dzięki nierównościom, a równouprawnienie — chociaż niezbędne (bo z drugiej strony bez stale rosnącej warstwy równouprawnionych nie rosłyby rynki zbytu) — okazuje się koniecznością tyleż niezbywalną, co zawsze niechcianą (zwłaszcza w momencie, gdy do zbioru tych, co już cieszą się równouprawnieniem, trzeba włączyć nową grupę).
Z oczywistych względów dotyczy to nie tylko wąsko definiowanych kwestii ekonomicznych, lecz także politycznych i symbolicznych. Ci, którzy zostają uznani symbolicznie — tzn. są, dzięki powszechnie rozpoznawalnym oznaczeniom, kojarzeni jako pełnoprawni obywatele — zyskują obok praw obywatelskich prawa pracownicze, a dzięki temu narzędzia do skutecznego egzekwowania swoich roszczeń materialnych.
Kluczową rolę odgrywa zawsze ideologia anty-równościowa.
Szczególnie tam, gdzie zakumulowane nadwyżki kapitału są względnie małe, a grupy aspirujące do konsumpcji wartości dodatkowych — relatywnie duże. To bez wątpienia przypadek III RP.
Polska w transformację weszła właściwie bez nadwyżek (bo pożarł je kryzys PRL-owskiego kapitalizmu państwowego, zwanego „realnym socjalizmem”) — jednocześnie zaś transformacja rozbudziła nadzieje mas na szybką poprawę jakości życia i powszechną partycypację w konsumpcji (wobec braku pierwotnych zasobów materialnych propaganda transformacyjna musiała zresztą karmić masy bardziej nadziejami, np. reklamą funduszy emerytalnych, niż spełnianiem obietnic).
W rezultacie powstała strukturalna dysproporcja.
Na górze mała i płytka warstwa pełnoprawnych beneficjentów (całościowo usatysfakcjonowanych transformacją) — w środku natomiast oraz na dole masa tych, którym częściowo się poprawiło, ale w pakiecie transformacyjnym dostali, oprócz częściowej poprawy, wyzysk i dyskryminację. Takie wciąż jest położenie większości pracowników oraz grup mniejszościowych (seksualnych, wyznaniowych, etnicznych).
Jednocześnie zakorzeniano antyegalitarne zabobony.
Utrwalała je właściwie cała klasa polityczna (socjaldemokracja także, zwłaszcza wtedy, gdy asymilowała ideologię „trzeciej drogi”, pogodzonej z konserwatywnym liberalizmem). Wynikało to z instynktownego rozpoznania sytuacji, a także z konformizmu nieskorego, by sytuację zmieniać. Sytuacja zaś była i pozostaje następująca: kapitalizm imitacyjny, podwykonawczy i nieinnowacyjny cierpi na deficyt nadwyżek ekonomicznych i cywilizacyjnych. Wartości dodatkowych mamy za mało, a chętnych do ich konsumowania — dużo. Niestety, stagnacyjny typ kapitalizmu nie jest w stanie szybko i sprawnie karmić nadwyżkami tych, którzy żądają równouprawnienia (włączenia w system egalitarnej redystrybucji zakumulowanych wartości).
Nadwyżki zagarniają nowobogaccy i powielają liberalny zabobon.
Niewydolny układ społeczno-gospodarczy, mający charakter podwykonawczy dla krajów rozwiniętych i nieinnowacyjny, kontynuuje wychowywanie mas w przekonaniu, że równouprawnienie należy się nielicznym (bo tylko nielicznych jest w stanie obsłużyć maszyneria niewydolnego kapitalizmu). A postulat równouprawnienia oznacza „przyspieszoną i nieadekwatną do rzeczywistości społecznej rewolucję obyczajową”. Rewolucję, którą należy manifestacyjnie lub podprogowo hamować.
Donald Tusk jest dziś tylko jedną z wielu personifikacji tego zabobonu.
Zabobon tworzy potężną nadbudowę, zakorzenioną w społecznej ogólności oraz w masie poszczególnych głów — rozplenioną na bazie kapitalizmu konserwującego większość mechanizmów, które zawsze nas lokowały w bagnistych dołach nowoczesności
Żeby z nich wyjść, polski Münchhausen musi uwolnić się nie tylko od pisowskiego reżimu, lecz także zerwać z konserwatywnym „liberalizmem”. Trzeba uwolnić obie ręce: bez nich nie wyciągniemy samych siebie z bagna.