Jakże to już dawno było. 23 grudnia 1976 roku wracałem po pracy, przez miasteczko studenckie w Krakowie, gdzie na ulicy Konarskiego 4 mieszkałem w studenckim pokoju, z żoną Joanną, wówczas studentką Akademii Medycznej i z rocznym, pierworodnym synem Marcinkiem. Przed sklepem spożywczym w centrum miasteczka stała liczna kolejka. Zadałem popularne wówczas, a później uwiecznione w pieśni pytanie: za czym kolejka ta stoi?
Za szynką – padła odpowiedź. Cud to, czy co? A jednak się zdarzył.
Stałem i czytałem Politykę, nie zwracając uwagi na otoczenie. Po ponad godzinie dotarłem przed oblicze jej wysokości Panią sklepową:
– Proszę o pół kilo szynki – wydukałem
Pani twarz wyrażała głęboką pogardę dla braku orientacji i domniemanej głupoty klienta:
– Panie są czterokilowe i większe, niegotowane, zamrożone
…kupujesz pan? Ludzie stoją i czekają na mrozie. Decyduj się Pan! – dodała.
– To taką najmniejszą proszę – powiedziałem speszony, widząc niechęć do dziwoląga stojących za mną kolejkowiczów.
Z ponad czterokilową stanąłem przy portierni w akademiku, wzbudzając zainteresowanie Pani portierki:
– Cóż to Pan kupił?
– Zamrożoną, niegotowaną szynkę.
– A to się Panu udało! Potrzebuje Pan piętnastolitrowy gar i przyprawy – zauważyła fachowo. – Mam w domu. Mogę przynieść, jak postoi tu trochę i nie będzie nikogo wpuszczał.
Zaskoczony niewymuszoną deklaracją pomocy, natychmiast zgodziłem się.
Po niespełna godzinie z garnkiem, szynką i przyprawami wszedłem do pokoju, opowiadając skąd to dobro i wzbudzając śmiech żony. Syn Marcin cichutko spał i nie podziwiał sukcesu ojca.
– Toż to do Wielkanocy będziemy jeść – powiedziała żona – ale dobrze, bierzemy się do gotowania.
Do rana woda z szynką na wolnym ogniu pyrkała w akademikowej kuchni roznosząc swój zapach i zapach ziół po całym akademiku.
– O jak ładnie pachnie – zauważył wysoki jasnowłosy chłopak, który przyszedł gotować mleko z litrowej, szklanej butelki.
– Szynka, gotowana na wolnym ogniu, pilnowana przez całą noc – pochwaliłem się.
– Dacie spróbować porównamy z żoną do tej robionej przez babcię Polkę w Argentynie. My z Ameryki Południowej.
Do kuchni weszła ciemnowłosa dziewczyna, brzemienna, żona chłopaka nie wiem czym przyciągnięta, zapachami czy długą jego nieobecnością. Nie mówiła po polsku a po hiszpańsku.
Wieczorem z nimi i Panią portierką od garnka, na wigilijnej zmianie, próbowaliśmy szynki, składaliśmy sobie życzenia. Mieliśmy miłych i zupełnie niespodziewanych gości, maleństwo w łóżeczku i drugie u Argentynki w drodze.
Dobrze zaczęły się nam wtedy Święta.
Z życzeniami Świątecznymi anegdotę tę przypominam wszystkim naszym znajomym, przyjaciołom i bliskim.
Zarówno wierzącym w Boga będącego dla nich źródłem prawdy, sprawiedliwości, dobra i piękna, dla których Boże Narodzenie jest jednym z najważniejszych Świąt. Jak i tym nie podzielającym tej wiary, a uniwersalne wartości, wywodzących je z innych źródeł, które pozwalają radośnie przeżywać te święta.
Życzymy nadziei, że może zdarzyć się cud – ludzi, wokół którzy wesprą z własnej woli i pomogą w trudnych chwilach. A także takich z daleka, nieznanych, którzy siądą przy stole i będą cieszyć się z Wami ciepłem, strawą i Kolędą.
Joasia i Waldek Janda
(Za inspiracje dziękuję twórcom Konstytucji RP oraz podziwianemu przeze mnie poecie życzeń świątecznych Andrzejowi Pacule z Małżonką oraz krytycznie nastawionemu do byle jakich życzeń przyjacielowi Marianowi Sewerskiemu)