Hanowerskie Sprengel Museum ma genialnie zaopatrzoną księgarnię ze świetnymi albumami w rozsądnych cenach. Absurdalnym wyjątkiem okazały się reprinty magazynu „Blast” wortycystów. 54 € za numer pierwszy (1914). 68 € za „War Number” (1915)? Po namyśle spasowałem.
Ale nie rozpaczam, bo w sieci są „Blasty” w pdfach. Do rzeczy zatem.
Wortycyzm nabiera dziś nowej aktualności. Z dwóch powodów.
Po pierwsze — metaforyka klimatyczna. W pierwszym manifeście wortycyści złorzeczą brytyjskiemu klimatowi. Wyklinają „sflaczałe niebo”, zdolne jedynie do produkcji mżawki. Tymczasem potrzebną są mrozy i śnieżyce! „Chcemy ponownie przywdziać gronostaje Północy” — to nie jest postulat retro, bo towarzyszy mu nadzieja na pojawienie się awangardowej chemii, która umożliwi przemysłową produkcję pożądanych śnieżyc.
W tym kontekście przypomina się poetyka akceleracjonistów angielskich z początku lat 90. W 1994 roku Nick Land i Sadie Plant domagali się „globalnego ocieplenia” w manifeście „Cyberpositive”. Zimna wojna się skończyła, ale dinozaury patriarchatu chcą przedłużyć „epokę lodowcową ludzkości”. Dlatego akceleracjonizm chce topić „lodowce” i niszczyć reżimy „syberyjskie”.
Kto dzisiaj jest ciekawszy Wyndham Lewis (spiritus movens wortycyzmu) czy Nick Land?
Obaj zaliczyli skrajnie reakcyjną regresję. Lewis, wróg „zniewieściałości” — napisał w 1931 roku panegiryczną książkę o Hitlerze (potem wycofał poparcie dla nazizmu). Land, początkowo mówiący w imieniu uciskanych płci, ras, klas i tożsamości — poszedł w „neo-reakcjonizm” (skrajnie prawicowe fantazje libertariańskie o rządach techno-elit). Jak dotąd, nie wrócił stamtąd…
Po drugie — w kontekście powyższego pojawia się problem „ludu”.
Po klęsce arabskiej wiosny Land uznał, że oddolna i horyzontalna demokracja nie ma sensu. Trzeba budować nowy autorytaryzm. Wybitne jednostki mają rządzić masami.
Lewis i jego wortycyzm prezentował podejście bardziej dialektyczne. „Lud” jest równie głupi i ohydny jak „elita”. „Sztuka ludowa” [popular art] propagowana przez wortycystów nie jest przeznaczona ani dla biednych, ani dla bogatych. Powinni ją tworzyć „indywidualiści” lokujący się poza „ludem” i „elitami” — innymi słowy, przekraczający konwencjonalne wyobrażenia klasowe przy pomocy sztuki i polityki.
Mniej więcej dziesięć lat później podobne myślenie rozwijał Brecht. „Ludowy” znaczyło według niego „zrozumiały i atrakcyjny” dla najbardziej progresywnych warstw klasy robotniczej. Dlatego krytykował socrealizm zaprogramowany przez Lukácsa. Robotnicy potrafią myśleć awangardowo, gdy społeczeństwo lub partia oferują im instytucjonalne przestrzenie dla takiego myślenia. Potrzebujemy nie socrealistycznych czytanek dla domniemanych analfabetów, ale awangardowych eksperymentów z rzeczywistością. Na tym polega pożądany „realizm”. Musi być eksperymentalny, a nie konwencjonalny — wynalazczy, a nie imitacyjny.
Propaganda renesansem sztuki?
Wortycyzm wydaje mi się ciekawy o tyle, o ile zarówno Ezra Pound jak Wyndham Lewis podkreślali wagę „propagandy”.
W przypadku Pounda „propaganda” miała być ogólnym warunkiem możliwości „renesansu sztuki” — bez niej nie byłby on możliwy. Lewis nagminnie określał się mianem „pamfleciarza”, a swoje teksty nazywał właśnie „propagandą” (miały to być „traktaty” kompresujące idee filozoficzne, estetyczne i polityczne — oraz „blasty”, czyli ranty wymierzone w to, co należy potępiać i niszczyć).
Jest to ciekawe to dlatego, że wortycyści jednocześnie kontestowali „zasadę kolektywną”, która w potocznym wyobrażeniu automatycznie kojarzy się z postawą „propagandową”.
Sztukę i politykę mieli inscenizować radykalni indywidualiści. Archiwizuję tę notatkę w folderze, w którym zbieram refleksje na temat konieczności pozytywnej rewaloryzacji pojęcia „ideologii”.