Śmielej !!!

Na początku grudnia Klaus Bachmann opublikował w „Berliner Zeitung” artykuł o sytuacji nowego, polskiego rządu. Bachmann bazuje na przenikliwej diagnozie, ale nie potrafi jej wykorzystać jako trampoliny do precyzyjnie sformułowanych konkluzji.

Bachmann o sytuacji rządu Tuska

Jego zdaniem Koalicji 15 października znajduje się w sytuacji historycznie bezprecedensowej. Prawicowy populizm przegrał w wyborach i musiał oddać władzę, lecz jednocześnie okopał się w przejętych instytucjach po to, żeby totalnie destabilizować nowy rząd oraz całe państwo. I na jednej z destabilizacyjnych fal wrócić do władzy.
Takiej sytuacji nie było w Polsce ani w 1989, ani w 1945 roku. W obu tych przypadkach nowe władze mogły liczyć na oportunistyczną neutralność, a nawet gotowość do współpracy ze strony aparatczyków pokonanych reżimów. Teraz będzie inaczej: pisowcy zamierzają szarpać się z nowym rządem o każdą piędź ziemi.
Stąd bezprecedensowy dylemat, przed którym stanął Tusk. „Albo stanie się władcą bezwładnym, albo spróbuje odbudować demokrację przy pomocy środków niedemokratycznych”.
Przynajmniej bowiem do 2025 roku, czyli do wyborów prezydenckich, nie da się odbudować demokracji w ramach tradycyjnie pojętego legalizmu. W konfrontacji z wetami Dudy jedynie asertywność balansująca na granicy liberalno-demokratycznej praworządności daje widoki na skuteczny demontaż antydemokratycznej infrastruktury instytucjonalnej, jaką Kaczyński zostawia w spadku Tuskowi.

Bachmann zmarnował szansę przedstawienia scenariusza oświeconego autorytaryzmu

Między wierszami jego artykułu czai się pytanie: czy demokratyczna i liberalna koalicja byłaby w stanie skodyfikować i skutecznie uruchomić w politycznej praktyce, procedury z jednej strony autorytarne (np. pisowskie państwo policyjne), z drugiej natomiast przeprogramowane tak, żeby naprawdę służyły demokracji?
Jest to jeden z problemów kluczowych, ponieważ kryzys liberalizmu „merytorycznego” (technokratycznego, administracyjnego) wraz z nadchodzącym po nim kryzysem prawicowego populizmu (korupcyjnego, despotycznego) udowodniły, że elity polityczno-administracyjne nie są dziś zdolne do programowania polityk wysokiej jakości. Zamiast niej społeczeństwo otrzymuje propagandowy, ustawodawczy i biurokratyczny junk food, przyzwyczaja się doń i często zaczyna żyć w przekonaniu, że zdrowa dieta to w istocie przymusowe „kotlety z robaków”.
Tymczasem bez elit, zdolnych do generowania jakościowej różnicy (w porównaniu z partactwami urzędasów i populistów PiS), niemożliwe będzie oświecenie 2.0, a tym bardziej oświecony autorytaryzm, lub choćby oświeceniowa asertywność w walce z odsuwanymi od władzy prawicowymi populistami.
Czytając artykuł Bachmanna, można odnieść wrażenie, że autor w cichości ducha sympatyzowałby z widmem progresywnego autorytaryzmu, który zaczyna majaczyć na froncie wojny polsko-polskiej, a w przyszłości może pojawić się również na Węgrzech i w Turcji (od 2020 roku problem dotyczy też USA, o czym Bachmann niestety nawet nie wspomina). Jednocześnie jakaś obawa (odruchowa, konwencjonalna?) nie pozwala Bachmannowi wyartykułować tych widmowych sympatii głośniej. Tekst grzęźnie więc w finałowym memento, tyleż rytualnym, co poznawczo i politycznie bezproduktywnym: „baczmy, byśmy nie stali się tacy jak oni”. Niech Tusk uważa, bo przeistoczy się w Kaczyńskiego.
Oczywiście z takich ostrzeżeń, z tych obrzędowych ogólników nic dzisiaj nie wyniknie, ani w teorii, ani w praktyce. Zamiast nich potrzebujemy śmielszej penetracji (spekulatywnej oraz empirycznej) nieznanego terenu, na którym liberalna demokracja próbuje odwojować samą siebie w wojnie totalnej z prawicowym populizmem. W takim układzie żadne przewartościowanie wartości nie powinno być straszne demokratom, a każda opcja (włącznie z przejściowym okresem demokratyczno-liberalnego „terroru”) powinna mieć wejściówkę do debaty. W debacie zaś potrzebujemy konkretów, również najbardziej ryzykownych

Czytając Bachmann’a nie wiedziałem o groteskowej reakcji Kaczyńskiego

W odpowiedzi na diagnozę Bachmann’a , który twierdził, że po 15 października demokracja w Polsce może być efektywnie odbudowana jedynie przy pomocy niedemokratycznych metod, Prezes PiS żąda, by Bachmann został „wydalony z Polski, albo po prostu aresztowany i umieszczony na wiele lat w państwowych zakładach karnych”.
Warto w tym kontekście przypomnieć Kaczyńskiemu filozofię, którą latami karmiło go jego zaplecze „intelektualne”. Chodzi o decyzjonizm Carla Schmitta. Genealogia tego konceptu wywodzi się ze sporu prawniczego, jaki rozgorzał w Niemczech na początku XX w. Kością niezgody była odpowiedź na pytanie, co powinien zrobić sędzia, gdy konfrontuje się z przypadkiem bezprecedensowym. Czy może podjąć suwerenną decyzję, która ustanowi nowe, dotychczas nieistniejące prawo — by wydać werdykt w sprawie bezprecedensowej? Ci, którzy odpowiadali twierdząco, zawiązali ruch Freirechtsbewegung, a jednym z nich był austriacki prawnik i socjolog Eugen Ehrlich (1862–1922).
Kojarzycie to nazwisko?
Nie był on wprawdzie spokrewniony ze Stanisławem Ehrlichem (1907–1997), który w latach 60. prowadził seminarium na UW, ale Stanisława łączyła z Eugenem predylekcja do woluntaryzmu prawnego, ten zaś bywa ideologicznym bliźniakiem decyzjonizmu. I jak głosi legenda, jeden z bliźniaków Kaczyńskich — Jarosław — uczestniczył w seminariach Ehrlicha, gdzie został zarażony bakcylem woluntaryzmu-decyzjonizmu.

Decyzjonizm ściśle łączy się z dyktaturą, która może być jedną z faz dialektyki demokracji

Czym jednak jest dyktatura? To nie tyle tępa siła przymuszająca innych do poddawania się woli satrapy. To rodzaj prawomocności, umożliwiającej władzy dyktowanie (kodyfikację, wdrażanie) prawa w stanie zagrożenia uznanego przez władzę państwową za wyjątkowe. Takie pojęcie dyktatury wywodzi się w prostej linii ze starożytnego Rzymu i nie oznacza prymitywnego despotyzmu, lecz raczej specyficzną dialektykę wolutaryzmu-decyzjonizmu-dyktatu.
Dyktator (może nim być np. prezydent, który po ogłoszeniu stanu wyjątkowego rządzi dekretami) ma prawo dyktować specjalne prawa, gdy pojawia się wyjątkowe zagrożenie w życiu republiki lub gdy — uwaga! — zaburzeniu uległ normalny stan rzeczy. Wówczas dyktatura kodyfikuje okres przejściowy. Razem z „narzuconym” prawem, władza określa okres w jakim to specjalne prawo miałoby działać (w pojęciu klasycznym ono zawsze ma być przejściowe). A w okresie przejściowym dyktat oznacza implementację innowacji prawnych w celu przywrócenia zaburzonej normalności.
Demokratyczne władze sięgają wtedy po wyjątkowe środki przymusu (legislacyjnego, policyjnego), np. żeby skontrować antydemokratyczny pucz i odbudować demokrację.

Bachmann a Kaczyński i moje preferencje

Pierwszy nie do końca ma rację, twierdząc, że rząd Donalda Tuska działa w sytuacji bezprecedensowej i że jeszcze nigdy w nowoczesnej historii nie zaistniała sytuacja, w której demokratyczna władza musiałaby rekonstruować demokrację niedemokratycznymi środkami. Można wprawdzie spierać się o konkretne przykłady historyczne, w teorii jednak konceptualne modele takich sytuacji zostały nieraz opisane. Koncepcje dyktatury Marksa i Schmitta dostarczają takich modeli.
Kaczyński zaś wpada tu w dołek, który sam kopał od lat. Nie może teraz lamentować, że grozi mu „dyktatura”, skoro sam jest od dawna (przynajmniej tak chce legenda) admiratorem jednego z największych „teologów” dyktatury (pardon, decyzjonizmu) w dwudziestowiecznej filozofii prawa i polityki.
Na koniec dwa słowa o moich preferencjach. Sytuacja w dzisiejszej Polsce inspiruje do odkurzenia Marksowsko-Engelsowskiej koncepcji „dyktatury proletariatu”. Mimo powszechnego, a fałszywego przekonania, według klasyków nie miała być ona tyranią jednej klasy czy partii. Przeciwnie, Marks i Engels myśleli o demokratycznej republice i systemie wielopartyjnym. Zakładali jednak, że w życiu republiki pojawią się takie momenty, kiedy klasa awangardowa (proletariat) będzie musiała przejściowo wziąć ustrojowe cugle w garść i asertywnie dyktować całemu społeczeństwu i państwu prawa konieczne w sytuacji wyjątkowej.

Dziś w Polsce klasą awangardową powinno być demokratyczne społeczeństwo obywatelskie Wybory 15 października wygrała szeroka koalicja społeczeństwa obywatelskiego, która szafuje i szermuje hasłami społeczeństwa obywatelskiego. To krzepiące, ale należy zauważyć, że niektórzy z naszych prominentów partyjnych mówią językiem społeczeństwa obywatelskiego – jak Pan Jourdain mówił prozą. Tymczasem przez już wyważone drzwi, powinni zauważać, że społeczeństwo i demokracja obywatelska zakorzeniły się w Polsce i nawet jeśli nie kwitną wszędzie, niewiele trzeba by ostatecznie zatryumfowały. Widać coraz więcej obszarów Kraju, na których demokratyczny republikanizm staje się już nie odświętnym epizodem, a prozą codzienności, oczywistą jak powietrze.
Przed Polakami jednak jeszcze przysłowiowy „ostatni wysiłek” jeżeli chcą stać się trwale i powszechnie republikanami. W tej sytuacji trzeba przypominać klasie politycznej, która właśnie przejęła władzę, że tym co może ją zgubić, będzie deficyt, a nie nadmiar radykalizmu. Obywatelki i obywatele bez elementów dyktatury się nie obejdzie jeśli chcemy odbudować państwo i społeczeństwo zdewastowane przez prawicowy populizm. Trzeba tylko pilnować by dyktatura miała ona charakter liberalno-lewicowy !
Jak widać, nie jestem marksistą dogmatycznym ;-).